rebeliantka rebeliantka
249
BLOG

REM i wolność wyrażania opinii, czyli banał i nieprawda

rebeliantka rebeliantka Polityka Obserwuj notkę 15

 

Rada Etyki Mediów wypowiedziała się w „sprawie kataryny” z jednej strony w sposób mało wnikliwy, żeby nie powiedzieć banalny, a z drugiej - w sposób niewłaściwy, wręcz zafałszowany. Szczególnie razi sugerowanie przez REM, iż kataryna publikuje pod pseudonimem ataki personalne oraz stwierdzenie, że „sprawa blogerki Kataryny nie ma nic wspólnego z zagrożeniem wolności słowa”.
Sofistykę w stanowisku REM najlepiej scharakteryzowała sama kataryna, podnosząc, że jest zaskoczona, iż instytucja ta nie odniosła się w ogóle do tego, co zrobili jej dziennikarze, m.in. do /cyt./:„pozyskiwania informacji metodami ocierającymi się o szantaż, używania ordynarnych kłamstw i powtarzania ich nawet po tym jak się musiało je prostować, organizowania kilkudniowej regularnej nagonki na człowieka (najnowsze: "Pawlak nepota poparł Katarynę"), robienia z normalnie piszącego człowieka symbolu internetowego chama opluwacza”. Zobacz:
Kataryna podniosła też, że REM nie udowodniła jej publikowania jakowyś ataków osobistych oraz że REM myli się w sprawie braku zagrożeń dla wolności słowa. Cytuję katarynę:
„.... jeśli zdaniem Rady Etyki Mediów nie ma żadnego zagrożenia dla wolności słowa w sytuacji gdy dziennikarze namierzają i wystawiają prywatną osobę krytykującą obecne władze i to akurat wtedy gdy procesem grozi jej minister sprawiedliwości, ważny publicysta bez ogródek i z wyraźną satysfakcją przyznaje, że medialny atak jest zemstą za krytykę pracy dziennikarzy a redaktor naczelny zapowiada, że może ujawnić każdego, to znaczy, że Rada Etyki Mediów niewiele rozumie z tego co się dzieje”.
Sprawa zagrożeń dla wolności słowa jest moim zdaniem w casusie kataryny kluczowa. Odnoszę się do niej w poniższym tekście.
 
REM nie rozumie, dlaczego i po co internet jest anonimowy
REM w stanowisku z dnia 28.05.09 r. „wyraża zgodę” na publikowanie przez autorów pod pseudonimem.
Stanowisko REM jest zabawne. Niezależnie od tego, co zadekretuje REM, anonimowość w internecie jest jego immanentną cechą. Internauci z niej dobrowolnie nie zrezygnują.
Piszący w internecie nie legitymują się dowodem tożsamości. Jedynym śladem, który pozostawiają po sobie są dowody cyfrowe. Dowody te nie zawsze jednak umożliwiają identyfikację nadawcy /ze względu na możliwość anonimizacji komunikacji internetowej, gdy większa liczba osób korzysta z danego komputera, etc./.
A zatem, niełatwo jest ustalić, kto zamieścił dany tekst w internecie.
A więc internet jest anonimowy ze swojej istoty.
Anonimowość internetu stwarza wiele unikatowych możliwości.
Ciekawie podsumował to ostatnio łażący_łazarz:
"Ideą blogosfery jest swoboda wypowiedzi. Odformalizowanie jej na rzecz przekazu merytorycznego. Używanie „nicka" zamiast swojego imienia i nazwiska ma dwie cechy: dobrą i złą. Dobrą, bo koncentruje uwagę odbiorcy na treści przekazu, na jego rzeczywistej zawartości i autentycznych walorach publicystycznych, informacyjnych, literackich lub poetyckich. Niejako odsuwając od powiązania z rzeczywistą osobą twórcy danego tekstu, która może być sugestywna lub uprzedzająca. To tworzy wolną konkurencję i daje szansę na sukces osobom nieznanym, acz zdolnym i czytanym. To także poważnie ogranicza możliwości ataku personalnego skierowanego na autora, przez tak zwanych „troli" którzy są zwykłymi chamami internetowymi lub osobami zawistnymi korzystającymi w jak najgorszy sposób z bezkarności i właśnie możliwości „anonimowości".
Twórca ma prawo uprzedzać takie ataki, które nie odnoszą się zupełnie do treści przekazu a mogą wiązać na lata, w wyszukiwarkach, konkretne nazwisko w wulgarną i deprymującą łatką. „Nick" zabezpiecza też przed innymi kłopotami osobistymi - które Panu Zbigniewowi Łabędzkiemu w całej jego prostoduszności widać do głowy nie przyszły - takimi jak np. niechęć pracodawcy do ujawnionych w sieci poglądów swojego pracownika. To jest właśnie siła blogosfery, że daje możliwość uniknięcia tego typu pułapek w prosty sposób. Przy tym u najlepszych „Nick" potrafi stać się z czasem dobrze rozpoznawalną marką, brandem, który niczym niegdyś tytuły gazet, budzi zaufanie, co do wartości przekazu, jego klasy i jest kojarzony z konkretnym, dociekliwym piórem. Ten pseudonim ma oczywiście i złe strony. O jednej już napisałem, to tarcza, za która chowają się trole i osoby, które inaczej odpowiadałyby za zniesławienia lub wystawiały świadectwo kultury swojej własnej osobie. Pod „nick" też się można bezkarnie podszyć. Ale co to za argument? A pod nazwisko NIE? Zwłaszcza, że niejednemu psu „Burek"”.
/”Obrona nicka” – głos w dyskusji pod artykułem A. Ściosa „Ja – pseudonim”/
Czyli, niezależnie od tego, co ustali REM, internauci będą pisać pod pseudonimami. Wypowiedź REM w tej sprawie jest bez znaczenia.
Istotne jest natomiast, czy można zapobiegać zniesławieniom, zniewagom i naruszaniu dóbr osobistych w internecie, dokonywanymi przez anonimowych internautów.
W taki sposób, aby nie naruszać - przy tym - wolności wyrażania opinii.
 
Wolność wyrażania opinii – kataryna, Newsweek i Wyborcza
Atak na katarynę to tworzenie klimatu do naruszania Art. 10 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności:
"Każdy ma prawo do wolności wyrażania opinii. Prawo to obejmuje wolność posiadania poglądów oraz otrzymywania i przekazywania informacji i idei bez ingerencji władz publicznych i bez względu na granice państwowe...."
"Dziennik" nie jest wprawdzie władzą publiczną, ale - rzecz dziwna - wobec wątpliwości zgłaszanych przez Katarynę /w rzeczowej formie/ w stosunku do ministra A Czumy, zajął de facto stanowisko, iż blogerka ta nie ma prawa posiadania poglądów dotyczących ministra oraz nie ma prawa tych poglądów upowszechniać. Z tego powodu ujawnił dane pozwalające ją zidentyfikować i rozpętał kampanię przeciwko anonimowości w internecie.
Kluczowe w tej sprawie jest jednak także i to, że "Dziennik" nie podjął takich działań "propaństwowych" ani wobec "Newsweeka", ani wobec "Wyborczej", z których to kataryna zaczerpnęła informacje, będące podstawą jej opinii.
Porównajmy:
„Podczas wizyty w USA minister Andrzej Czuma spotykał się z prokurator generalną stanu Illionois, aby lobbować w swej prywatnej sprawie - wynika z informacji „Newsweeka”.
 „Dlaczego minister wykorzystał spotkanie z wysokiej rangi amerykańskim urzędnikiem do swych prywatnych celów?”
„Andrzej Czuma, minister sprawiedliwości, pojechał do USA załatwić swoje prywatne sprawy. Jak dowiedział się "Newsweek", wykorzystał jednak do tego spotkanie z wysokiej rangi urzędnikiem”.
„Dziennikarze "Newsweeka" zapytali biuro prasowe ministerstwa, dlaczego Czuma wykorzystał spotkanie z amerykańskim wysokim urzędnikiem do załatwienia prywatnej sprawy. Nie otrzymali odpowiedzi na to pytanie”.
„... jestem dziwnie przekonana, że lada dzień informacje Newsweeka się potwierdzą i okaże się, że minister sprawiedliwości kolejny raz minął się z prawdą. Czuma musi mieć jakieś głęboko ukryte za to wyjątkowo cenne na tym stanowisku zalety, że go Donald jeszcze trzyma”.
„Dziennik” nie zainteresował się rewelacjami „Newsweeka” i „Wyborczej”. Zainteresował się kataryną, rzekomo nie po to, aby „wystawić” ją władzy. Naczelny „Dziennika” Robert Krasowski napisał:
 „Mówicie, że nie mamy prawa ujawniać Kataryny. Otóż mamy, nie zrobiliśmy tego tylko dlatego, że nie chcieliśmy wystąpić w roli sojuszników władzy. Ale jeśli zechcemy, każdego możemy ujawnić. Jesteśmy dziennikarzami, a nie pluszowymi misiami, jak Wy. Mamy prawo wchodzić wszędzie tam, gdzie rozpościera się sfera publiczna. Bijecie we władzę, w opozycję, rozliczacie nas, analizujecie nawet nasze myśli i rzekomo brudne intencje. Piszecie, kto nam płaci i za co. Dlaczego nie możemy pogrzebać w Waszych życiorysach i sprawdzić, kto z kolei Wam płaci?”
A więc to kataryna jest wrogiem publicznym Nr1, trzeba sprawdzić, „kto jej płaci”. Naruszyć jej prywatność, bo jest „agentem wpływu”. Nota bene, do dzisiaj „Dziennik” nie ustalił „czyim”.
Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności stanowi o odpowiedzialności za wyrażane opinie /Art. 10 ust. 2/:
"Korzystanie z tych wolności pociągających za sobą obowiązki i odpowiedzialność, może podlegać takim wymogom formalnym, warunkom, ograniczeniom i sankcjom, jakie są przewidziane przez ustawę i niezbędne w społeczeństwie demokratycznym w interesie bezpieczeństwa państwowego, integralności terytorialnej lub bezpieczeństwa publicznego, ze względu na konieczność zapobieżenia zakłóceniu porządku lub przestępstwu, z uwagi na ochronę zdrowia i moralności, ochronę dobrego imienia i praw innych osób oraz ze względu na zapobieżenie ujawnieniu informacji poufnych lub na zagwarantowanie powagi i bezstronności władzy sądowej".
Czy Kataryna naruszyła dobre imię i prawa Ministra Sprawiedliwości? Wątpliwe. Moim zdaniem, nie. A jeśli już, to w znacznie większym stopniu uczyniły to "Newsweek" i "Gazeta Wyborcza". Z jakich powodów "Dziennik" nie oburza się na te tytuły prasowe i ich produkcje? Kolegom i „dużym” wolno więcej?
Zdaniem „Dziennika” katarynie nie wolno tyle co mediom meinstreamowym, bo pisała anonimowo.
Czyżby? Posłuchajmy Sądu Najwyższego.
                       
Polski Sąd Najwyższy w sprawie wolności komunikowania się
Sąd Najwyższy wydał 7 maja 2008 r. ciekawe orzeczenie, dotyczące problematyki wolności komunikowania się /postanowienie sygn. III KK 234/07/.
W orzeczeniu tym SN odniósł się m.in. do problematyki Internetu, jako środka masowego komunikowania, którym sprawcy mogliby posłużyć się do znieważania bądź zniesławienia, oraz do Internetu jako środka masowego przekazu, którego wolność (obok wolności prasy) zapewnia Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej w art. 14.
SN uznał, iż Internet stanowi gwarancję realizacji obywatelskiego prawa do pozyskiwania i rozpowszechniania informacji. Sąd Najwyższy dobitnie potwierdził, że Internet tak jak prasa korzysta z konstytucyjnej wolności, nie tolerując tzw. cenzury prewencyjnej.
SN podkreślił jednak, że w przypadku Internetu występuje skrajna nierówność stron. Pokrzywdzony, abstrahując od tego czy jest zniesławiony czy znieważony w konkretnej sprawie, stoi w obliczu anonimowego dla niego sprawcy przestępstwa. Przesądza o tym masowość Internetu, jego nieograniczony zasięg działania oraz szerokość kręgu odbiorców zniesławiającej bądź znieważającej treści, które to nadają mu wyjątkowego charakteru na tle innych środków masowego przekazu.
SN podniósł też, że obrona przed zachowaniem z dyspozycji art. 212 § 2 kk /zniesławienie/ i art. 216 § 2 kk /znieważenie/ jest w praktyce trudna do przeprowadzenia, podobnie jak samo ustalenie sprawcy. Często, nawet po ustaleniu przez tzw. adres IP właściciela komputera – z którego „nadano” obraźliwy przekaz, nie sposób wskazać kto posługiwał się tym komputerem. Trudność ta jest potęgowana niemożnością uznania samego udostępnienia komputera osobie trzeciej za czyn bezprawny, albowiem właściciel komputera nie może ponosić odpowiedzialności karnej za zniesławienie/znieważenie pokrzywdzonego tylko z tego tytułu, iż komputer ten w rękach innej osoby posłużył za narzędzie do ugodzenia w godność czy szacunek należny określonemu człowiekowi.
Na tle powyższego orzeczenia SN, wydaje się, że łatwa jest manipulacja "sprawą Kataryny".
Nie sposób nie uznać, że internet może być źródłem pomówień i zniewag pod adresem konkretnych osób. I że nie jest łatwo /nawet ze względów technicznych/ dokonać identyfikacji sprawcy.
Ale taka konkluzja nie może być przyczyną ataków na Katarynę, która nikogo nie znieważyła, ani nie pomówiła. Stanowisko REM jest w tym kontekście wysoce niestosowne.
Właściwie za to postępują sądy w USA, które najpierw badają treść kwestionowanych wpisów internetowych /pod kątem, czy nastąpiło naruszenie czyichś dóbr osobistych/, a dopiero potem - ewentualnie - wyrażają zgodę na zidentyfikowanie numeru IP.
 
Jak to robią w Ameryce?
Nieoceniony Piotr Waglowski /VaGla.pl/ przytacza ciekawe orzeczenie sądu amerykańskiego, dotyczące anonimowej krytyki w blogu:
„W związku z apelacją anonimowego obywatela Sąd Najwyższy amerykańskiego Stanu Delaware zmienił decyzję sądu niższej instancji i wydał interesujący werdykt. Chodzi o prawo do anonimowej krytyki za pomocą internetowego blogu i to, czy rada miasta może domagać się od firmy ISP ujawnienia danych osobowych identyfikujących osoby publikujące w internecie komentarze.
Zdaniem sądu - w pierwszej kolejności należy udowodnić, iż komentarze rzeczywiście miały charakter zniesławiający, a dopiero później ewentualnie żądać ujawnienia personaliów osób związanych z ich opublikowaniem. W powyższej sprawie tak nie było, zatem sąd zmienił wcześniejszą decyzję sądu niższej instancji (REVERSED and REMANDED to
the Superior Court with instructions to DISMISS), pozwalającej członkowi rady miasta Smyrna domagania się ujawnienia danych osób komentujących”.
Przytaczam in extenso pozostałą część artykułu, by pokazać, jak Amerykanie chronią wolność słowa i jak my – z naszym prawem i praktyką - jesteśmy daleko „za Murzynami”:
„We wrześniu zeszłego roku w blogu Smyrna/Clayton Issues Blog anonimowy użytkownik przedstawiający się jako Proud Citizen opublikował komentarze odnoszące się do jednego z członków rady miejskiej, Patricka Cahill. Można tam było przeczytać o wadach charakteru Cahilla: "osłabieniu psychicznym", "utraconym przywództwie", „paranoi”. Cahill wraz z małżonką poczuli się urażeni i zaczęli domagać się ujawnienia tożsamości blogera składając pozew przeciwko anonimowemu sprawcy (John Doe No 1) oraz jeszcze czterem innym osobom, a także przypozywając dostawcę usług internetowych (ISP). Cahill nie poinformował blogerów o tym, że domaga się ujawnienia ich tożsamości. Zrobiła to firma Comcast, już po złożeniu przez Cahill stosownych dokumentów sądowych. W pierwszej instancji sąd niższej instancji przychylił się do wniosków Cahillów (przyjmując za podstawę orzeczenia standard "roszczenia złożonego w dobrej wierze").
Stanowy Sąd Najwyższy uznał jednak, że w tego typu sprawach wymagane są wyższe standardy ( "summary judgment standard"). Nie tylko roszczenie musi być złożone w dobrej wierze, ale również potencjalni pokrzywdzeni muszą poczynić pewne wysiłki, by skontaktować się przed sądowym dochodzeniem roszczeń z osobą, która potencjalnie narusza ich dobre imię (a chodzi głównie o to, że za pomocą bloga można publikować komentarze i odpowiedzi na komentarze, co może stanowić wystarczającą obronę zagrożonych interesów osoby, której dotyczą komentarze). Potencjalnie pokrzywdzeni powinni również przedstawić sądowi dostateczne dowody na poparcie swoich głównych roszczeń (by przekonać sąd, że w danej sprawie może w ogóle dojść do procesu). Wnioski i roszczenia Cahillów nie spełniały tych kryteriów – dlatego sąd zdecydował się przychylić apelacji anonimowych komentatorów.
Wcześniej do sprawy Doe v. Cahill włączyły się takie organizacje jak The Electronic Frontier Foundation (EFF), the Public Citizen, the American Civil Liberties Union, oraz the American Civil Liberties Union of Delaware, które występowały jako "przyjaciele sądu" (friend-of-the-court) przedstawiając mu swoje stanowisko w tej sprawie.
Jest to pierwsza sprawa prowadzona przed stanowym Sądem Najwyższym, w której oceniano prawa wynikające z Pierwszej Poprawki (w tym prawo do anonimowej krytyki osób i instytucji publicznych) czynionych za pomocą bloga.
Zdaniem jednego z sędziów: "Blogerzy mają silne podstawy prawne wynikające z Pierwszej Poprawki, by wypowiadać się anonimowo".
 
I to by było na tyle!
 
 
rebeliantka
O mnie rebeliantka

Zna się na zarządzaniu. Konserwatystka. W wieku średnim, ale bez oznak kryzysu. Nie znosi polityków mamiących ludzi obietnicami bez pokrycia (fumum vendere – dosłownie: sprzedających dym). Lubi podróże, kontempluje - sztuki plastyczne i muzykę.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka